21.08.2012 21:13
Gloria Victis
Planowałem to od dawna, od pierwszych ciepłych dni, zobaczyć na arszonie góry Walii, zobaczyć morze. Wcześniej morze widziałem tylko raz w życiu, gdy przeprowadzałem kolego do Sidmouth, zachwycił mnie i już wtedy postanowiłem, że musze zobaczyć je jeszcze raz. Polskiego morza nie widziałem nigdy, gdyż pochodzę z samych południowo-wschodnich krańców Polski. Ojciec kocha góry to też kilka razy do roku bywaliśmy w Bieszczadach, jednak nigdy nie pomyślał, że może raz pojechalibyśmy nad morze. Góry jak góry, musiałby być to Bieszczady, szczerze mówiąc niewiedzieć czemu np. Tatry już go tak nie zachwycają.
Trasa jaką zaplanowałem początkowo była dość mało skomplikowana, otóż z miejscowości w której mieszkam po linii prostej na zachód do Barmouth. Długość trasy liczyła wtedy 100mil w jednym kierunku. Arszon jednak jest motocyklem (pojemność na to nie wskazuje) o „duszy turysty”, stąd też uznałem, że to za proste pojechać tam i z powrotem po tej samej trasie, a dystans 200mil jakoś nie robił na mnie wrażenia. Przestudiowałem dokładnie mapę i oto po kilku próbach kreślenia „palcem: po mapie udało mi się zmontować satysfakcjonującą mnie trase. Trasa liczyła mil 226mil. Wiedziałem, iż ten dystans dla mnie jak i mojego Arszonu nie jest zbyt długi jak na jeden dzień to też postanowiłem że ta trasa zostaje.
Pomyślałem o bagażu to też odpowiednio wcześniej u lokalnego dilera Hondy zaopatrzyłem się w 26litrowy kufer centralny, Te 26L spokojnie wystarczyło, nie zabierałem wielu rzeczy gdyż miałem zamiar wrócić tego samego dnia. W moją pierwszą dłuższą podróż zabrałem oczywiście aparat cyfrowy, słuchawki do telefonu, 3 dodatkowe baterie (w razie jakby była potrzebna nawigacja), jednorazowy grill, kiełbasę, bułki, jakieś kanapki na drogę coś do picia i nóż.
Był to czas kiedy miałem bardzo nerwowy okres w pracy, to też postanowiłem wziąć urlop, chociaż dwa dni aby jakoś odreagować stres. W ten też czas postanowiłem zrealizować mój plan podboju Walii 125’ką marki Honda. A był do dzień 06.07.2012. Noc przed wyjazdem nie mogłem spać, myślałem czy aby trasa nie za długa, jak to będzie, czy mały turysta sobie poradzi.
06.07.2012, piątek. Wstaje rano o godzinie 6, rzucam coś na ząb, skrecam papierosy, popijam kawę, Monika robi mi kanapki na drogę. Pogoda nie zachęca do wypadów motocyklowych, po prostu pada deszcz, nawet więcej, leje. Tu na wyspie raz leje, a za 10 min świeci słońce. Pocieszając się tym biorę bagaż na ramię i ruszam do garażu. Na szybko wrzucam graty do kufra, wytaczam arszon na zewnątrz, kask rękawice i ruszamy w drogę.
Pierwszy przystanek robię po pokonaniu 30 mil, schronienie przed padającym nieprzerwanie deszczem daje mi lokalny przystanek. Odpalam fajkę, telefon do dziewczyny, po czym oceniam stan mojego odzienia. Kurtka przemokła na kieszeniach więc aparat, papierosy i portfel chowam do kufra. Nie ma co się łamać, jedziemy dalej. Przez następne 20 mil sytacja nie poprawia się, wciąż pada. Moja prędkość przełajowa wynosi 65-70km/h. W takich warunkach dojeżdżam do Welshpool. Sytuacja jest dramatyczna, rękawice przemokły, kurtka i spodnie (przez własną głupotę, miałem otwarta kieszeń) również. W desperacji szukam błądząc po mieście otwartego pubu aby napić się ciepłej herbaty, trochę się rozgrzać, ocenić lepiej sytuację. Niestety wszystkie knajpy czynne od 12. Mijam Welshpool, zatrzymuje się na parkingu, schronienie przed deszczem daje mi lokalne drzewo. Dzwonie do domu, oznajmiam powrót. Mam dość, po przejechaniu 70 mil w deszczu jestem cały przemoczony, zmarznięty, a jeszcze trzeba wrócić.
Droga powrotna jest jeszcze gorsza, jestem totalnie przemoczony, trzęsę się z zimna. Tym razem nie omijam Shrewsbury A5’tką, wjeżdżam do miasta w poszukiwaniu knajpy, ponownie nic nie znajduję, wszystkie lokale od 12stej. Jak by tego wszystkiego było mało zagubiłem się w mieście, tu przydały się słuchawki i po praz pierwszy użyłem nawigacji aby szybko wydostać się z miasta i jak najszybciej wrócić do domu, marzyłem o suchym ubraniu i kubku ciepłej herbaty z rumem. Pokonując kolejne mile docieram do Bridgnorth, wjeżdżam do centrum, jak wcześniej, poszukując pubu. W knajpie biorę duża kawę, próbując się ogrzać rozmyślam nad dzisiejszym dniem. Od tego miejsca do domu mam 11 mil, dzwonie do Moniki, informuje ją że za chwile będę. Po kawie czuje się dużo lepiej i choć przemoczony nie jest mi już aż tak zimno. W domu Monika wita mnie obiadem i gorącą herbata, pociesza mnie że następnym razem się uda. Ściągam przemoczone ubranie, z butów „wylewam” wodę. Zrobiłem 130 mil w ciągłym, ulewnym deszczu. Świadomość ta niewiedzieć czemu mnie bawi. No nic, następnym razem się uda.
Arszon sprawował się świetnie, nie mogę mu niczego zarzucić. Wiem jednak, że musze zainwestował w wyższą szybę, grzane manetki i handbar’y. Prędkość przełajowa, jak już wspominałem, wynosiła 65-70km/h. Zwykle wynosi ona 80km/h lecz tego dnia warunki atmosferyczne nie pozwalały jechać szybciej. Drugą próbe podjąłem już następnego dnia, ale o tym w kolejnym wpisie.
Kategorie
- Emigranci (2)
- Na wesoło (656)
- O moim motocyklu (4)
- Ogólne (151)
- Ogólne (5)
- Ogólne (1)
- Wszystko inne (25)
- Wszystko inne (4)